wtorek, 24 grudnia 2013

I pokój ludziom dobrej woli.

Nie trzeba być wielkim znawcą Wielkiej Wojny żeby wiedzieć że na Boże Narodzenie roku 1914  zdarzyło się coś niesamowitego. Ludzie którzy ostatnie prę miesięcy poświęcali na to żeby się zabijać i okaleczać, wyszli do siebie z okopów by w czas wspomnienia narodzin Zbawiciela, być po prostu dla siebie ludźmi. 


Nie wszędzie i nie wszyscy. W kilku miejscach, Niemcy i Brytyjczycy. Jak wspominał jeden z brytyjskich żołnierzy: 
" Słyszeliśmy jak Niemcy śpiewają "Cichą Noc" i wystawili kartkę z napisem "Merry Christmas". Znów zaczęli śpiewać, a nasi chłopcy na to "Przyłączmy się ". Zaczęliśmy śpiewać, oni przestali. My przestaliśmy, oni zaczęli. Niemcy machali do nas "Wesołych Świąt , Tommy".
Jeden Niemiec wyskoczył z okopu i krzyczał "Szczęśliwego Bożego Narodzenia, Tommy!" Nikt nie strzelił, co było niesamowite, bo wcześniej nie mogłeś nawet wystawić palca z okopu żeby go ktoś nie odstrzelił.(...)Są Święta! Wszyscy wyskoczyliśmy z okopu , Niemcy też ruszyli w nasza stronę, podeszliśmy do zasieków i uścisnęliśmy sobie ręce" 
Na środku ziemi niczyjej żołnierze rozmawiali, jedli, pili, grali w piłkę. Jakby wojna była jakimś odległym snem, koszmarem z którego wszyscy chcieli się obudzić. No dobra może nie wszyscy, jeden z Brytyjczyków wspominał że dokładnie obejrzał sobie pozycje niemieckie, by znaleźć miejsce z którego strzelał pewien uprzykrzony snajper.
Te wydarzenia nazwano świątecznym rozejmem, w zasadzie świątecznymi rozejmami. Często się o nich wspomina, nie tylko przy okazji Bożego Narodzenia. Zahaczyły się w kulturze popularnej czy to dzięki teledyskowi do piosenki Paula McCartneya 


Czy filmowi "Joyeux Noel", do którego dorzucono Francuzów (wątek z przebranym w niemiecki mundur Francuzem, ruszającym na tyły by poznać losy rodziny swego oficera, nie powiem, wzruszający).


W wielu miejscach żołnierze długo utrzymywali ten stan zawierzenia broni. Aż do 3 stycznia 1915 roku  trwał on na pozycjach  1/6 batalionu Gordon Highlanders. Tego dnia niemiecki oficer podszedł do szkockich okopów i poinformował ze niestety przełożeni zmuszają go do  podjęcia walki. Panowie ustalili że zaczną ponownie za godzinę. Synchronizowali zegarki , pożegnali, po godzinie na nowo rozpoczęli wojnę.
W Święta roku 1915 sytuacja się nie powtórzyła. Ani nigdy później...
Richard Holmes w znakomitej książce "Tommy" przedstawia wspomnienia jednego z brytyjskich żołnierzy z świątecznego czasu 1915 roku. Jak w ogień karabinu maszynowego uchwycili niemiecki patrol naprawiający druty pod osłoną (może wigilijnej) nocy.
"Flara rozbłysła rzucając poświatę na chwiejne, duchom podobne padające postacie.(...) Dwóch Szkopów wpadło na własny drut i zginęło. Siekliśmy ziemię gdzie padli wrogowie ogniem  , by wykończyć spryciarzy którzy udawali by martwych."
Pokój ludziom dobrej woli...

środa, 18 grudnia 2013

Warto przeczytać: Andrew Mango "Ataturk".

Postać Mustafy Kemala Paszy, "Ojca Turków", intrygowała mnie od dawna. Żołnierz, polityk, człowiek, który stworzył nowoczesne państwo tureckie, praktycznie naród turecki. Przyglądając się takim postaciom bardzo ciężko rozdzielić fakty od mitologii. Już nie mówiąc o tym że dzieje Turcji, szczególnie te najnowsze są raczej u nas mało znane. Sam Kemal Pasza istnieje w pewnych kalkach rozumowych-Gallipoli, wojna o niepodległość, pierwszy prezydent republiki, westernizacja kraju, sekularyzacja. Chciało by się wiedzieć więcej. No cóż trzeba znaleźć dobrą biografię. Według mnie taką jest książka autorstwa Andrew Mango.


Takie książki lubię już na pierwszy rzut oka- przeszło pięć setek drobnego druku i to samej treści, nie licząc map, zdjęć, dodatków, przypisów, biografii i indeksu (grube książki bez indeksu to zło wcielone ;)) No i autor zna turecki i na tureckich źródłach bazuje. Nawet na wpisach w dzienniku wejść  straży prezydenckiej. Mango kreśli obraz życia Mustafy na tle przemian jego ojczyzny i całego Bliskiego Wschodu, przemian których wielokroć sprawcą był sam Kemal (nie lubił jak się do niego zwracano tylko tym imieniem). Praca jest dość dokładna i pełna szczegółów. Można się pogubić w tureckich nazwach i wielości imion i wydarzeń. Zwłaszcza w kwestiach politycznych. Pomocny jest w rozeznaniu się słowniczek ważniejszych postaci. 
Czego ja szczególnie poszukiwałem w tej biografii? (prócz rozjaśnienia mroków mojej wiedzy o Turcji po zakończeniu Wielkiej Wojny). Postawy Mustafy wobec rzezi Ormian. Sam nie brał w niej udziału, walczył wtedy na Gallipoli, nigdy jej jednak nie potępił i korzystał z usług ludzi, którzy w ludobójstwach udział brali. (pozbywając się ich potem w rożny sposób) Jego idę było stworzenie państwa narodowego, mniejszości-Ormianie, Grecy, nie pasowali do jego modelu. Po prawdzie ich lojalność wobec państwa osmańskiego  często była wątpliwa (co w żaden sposób nie usprawiedliwia ludobójstwa, rzeż Ormian jest dla mnie czymś przerażająco niewyobrażalnym). Najbardziej lojalni byli Żydzi. Kurdów Mustafa wykorzystywał do walki, obiecywał autonomie, by potem ich na siłę sekularyzować i wynaradawiać. 
Chciałem się też dowiedzieć jakim człowiekiem był Ataturk. Nie tylko mity czy dokonania, nie brąz pomnika. To też w biografii Mango znajdziemy. O  zamiłowaniu do alkoholu, które znacznie skróciło mu życie. O zamiłowaniu do kobiet, młodych kobiet. 


Ta młoda dama, Fikirye, dla/przez niego nawet się zabiła. Ten szermierz emancypacji kobiet, pozbył się swojej żony muzułmańskim rozwodem, na parę miesięcy przed wprowadzeniem praw równościowych. Żona chciała go dla siebie, a on pił z kolegami i tworzył przy zakrapianym suto stole historię. Obalił sułtanat i kalifat, zwalczał stare obyczaje (zamienił fezy na kapelusze) a nad jego przybranymi córkami opiekę sprawował czarnoskóry eunuch. Miał szaleńcze pomysły, na nowo pisał turecką historię i na nowo tworzył język. 
Z kwestii politycznych niezmiernie ciekawym jest jego gra z bolszewikami. Nie wpadając w ich sidła wyciągał od nich broń czy pieniądze. 
Dla każdego zainteresowanego historią Turcji i postacią Ataturka ta książka będzie kopalnią wiedzy. Warto i to bardzo. 

niedziela, 8 grudnia 2013

"Galicja w ogniu 1914-1918".

No i debiut w Wielkiej Wojnie mam już za sobą. Dzięki wczorajszej imprezie "Galicja w ogniu." Choć biorąc pod uwag warunki pogodowe, Galicja w śniegu, mrozie i przy porywistym wietrze.  Wiadomo Ksawery. Na mnie wrażenia to nie zrobiło, carski szynel jest praktycznie wiatroodporny. Pogoda miał niestety wpływ na ilość widzów, było ich mniej niż rekonstruktorów. Wielka to szkoda bo organizator,Tradycyjny Odział C. i K. Regiment Artylerii Fortecznej Numer 2, przygotował naprawdę fajną imprezę. Dwie bitwy, samochód pancerny, rekonstruktorzy z wielu części byłej C.K. monarchii. Szkoda że ludzie wystraszyli się Ksawerego. 


Tak prezentowało się pole bitwy. Potyczki rozegrano dwie, pierwsza nawiązywała do zmagań pod Krakowem w 1914 roku, kiedy "parowy walec" rosyjski toczył się przez Galicję, by utknąć pod grodem Kraka. Lasy zaroiły się od Kozaków:


I broniących się C.K. wojaków:


W szeregach armii umiłowanego cara Mikołaja II niejaki Zajcew...


Któremu wiernie towarzyszyła "Katia", zdobyczny miotacz min.


Potyczka miała jeden minus, trochę za mało było Rosjan (jeden oddział rekonstruktorów z Czech gdzieś się zagubił). Widok wychodzącej z okopów do natarcia C.K. piechoty niesamowity.
Tematem drugiej bitwy była obrona Lwowa w 1918 roku. Tym razem już jako Polak, z tym samym miotaczem walczyłem z Ukraińcami. Gwiazdą bitwy był samochód pancerny Romffel.


Same zmagania były niezwykle dynamiczne. Ukraińcy próbowali nas oskrzydlać, pancerka uganiała się po polu grzejąc z karabinu maszynowego, walczyliśmy w okrążeniu, miotając w wroga granaty. W tej galerii parę zdjęć. Na pierwszym widać nawet mnie, jednak hełm skutecznie zasłania moją facjatę. 
Godny to był debiut w Wielkiej Wojnie. 



środa, 4 grudnia 2013

Chanuka.

Dziś znów zapłonie kolejna świeca w świeczniku chanukowym, dzieciaki dostana kolejną porcje prezentów. Żydzi świętują Chanukę, Święto Światła, święto cudu z czasów powstania Machabeuszy.  Z wojennych to czasów święto...tak jak ta Chanuka z fotografii.


Żydzi, niemieccy i austriaccy żołnierze obchodzą Chanukę gdzieś na (wschodnim przypuszczam) froncie. 1916 rok. Niemieccy Żydzi , całkowicie zintegrowani ze społeczeństwem, ba wręcz nacjonalistyczni, kochający Niemcy, jak wszyscy obywatele Cesarstwa walczyli w Wielkiej Wojnie. Lub uczestniczyli w wysiłku wojennym. Rzucając czasem na szale swój majątek, dobre imię, ba wręcz dusze...Walther Rathenau, Fritz Haber, by wymienić tylko tych. Kiedy po wojnie decydowały się losy Górnego Śląska, żyjący tu niemieccy Żydzi finansowo i w glosowaniu plebiscytowym wspierali Niemcy. Po podziele wielu wolało opuścić tereny przyznane Polsce, by mieszkać w ojczyźnie. Niemczech. Spoglądam na te twarze z fotografii, myślę sobie ilu z nich dożyło czasu, kiedy ta ojczyzna ich zdradziła. Już w czasie wojny rósł antysemityzm, potem było już tylko gorzej. Choć pewnie nikt nie spodziewał się tego co przyniesie nazizm...Jeszcze w 1932 roku na cmentarzu żydowskim w Gliwicach wzniesiono pomnik ku czci żydowskich żołnierzy Wielkiej Wojny. 
Z napisem "Unseren Kameraden." Warty honorowe przed nim stawały. Potem bojkoty sklepów, ustawy norymberskie, Noc Kryształowa. 
W muzeum w Wannsee widziałem zdjęcie żydowskiego weterana, który stawał na progu swego sklepu z Krzyżem Żelaznym na piersi i z uśmiechem zapraszał przechodniów do środka. Witryna wymazana była Gwiazdami Dawida i hasłami by nie kupować u Żyda. Przed sklepem stał spasiony jak świnia SA-man i pilnował by omijać sklepik weterana z Krzyżem Żelaznym. 
Ilu Żydów z tego zdjęcia dożyło by poczuć gorzki smak zdrady dokonanej przez rodaków, towarzyszy broni?


piątek, 29 listopada 2013

Kolejne punkty dla Wilusia.

O moich uczuciach wobec cesarza Wilhelma II już kiedyś wspominałem.


Niewiele się od tego czasu zmieniło, no może znów Wilhelm zdobył parę punktów za to co poprzednio. Ludzkie, sympatyczne, odruchy. Wobec tej rodziny.


Arcyksiążę Franciszek Ferdynand, następca tronu Austro-Węgier i jego małżonka Zofia z domu Chotek. No i oczywiście ich dzieci Elżbieta, Maksymilian i Ernest. Ta rodzina, to małżeństwo dla Habsburgów było, nie będę się wahać użyć tego słowa, czymś obrzydliwym. Habsburg za żonę bierze niegodną siebie niewiastę, Czeszkę, pal licho że z szlacheckiej rodziny i to od wieków wiernie służącej domowi Austrii. Nie równej jednak, nie godnej mariażu z dynastią. Małżeństwo morganatyczne. Wiele kosztowała Franciszka i Zofię ich miłość. Wiele też upokorzeń, zwłaszcza Zofia, musieli znieść. Nie szczędził ich cesarz Franciszek Józef, pozostali Habsburgowie, dwór cesarski. 
Także koronowane głowy Europy nie wiedziały jak się zachowywać wobec kobiety, która nawet kiedy jej maż zostałby cesarzem, tronu by z nim nie dzieliła. Wobec dzieci, które tego tronu dziedziczyć nie mogły. Pierwszy wyjątek zrobił król Rumunii, a po nim własnie cesarz Wilhelm. Czym zdobył przyjaźń Franciszka. Wilhelm był bufonem, Franciszek wręcz przeciwnie. Dwa odmienne charaktery, które łączyło jedynie umiłowanie do polowań. Przyjaźń którą Wilhelm zdobył dzięki postawie wobec Zofii. 


W wrześniu 1903 roku Wilhelm odwiedza Wiedeń. Na peronie wiedeńskiego dworca witają go Franciszek Józef i Franciszek Ferdynand. Wilhelm przy cesarzu pyta arcyksięcia, kiedy będzie mieć honor złożenia swojego uszanowania jego małżonce.  Szkoda że starego Franza Josefa z wrażenia szlag wtedy nie trafił. Swe uszanowanie Cesarz Niemiec złożył już tego samego wieczora. 
Parę lat później Franciszek i Zofia gościć będą w Berlinie . Na dworcu Wilhelm kłania się Zofii, tej Zofii na widok której większość Habsburgów ledwo powstrzymywała się od plucia, całuje ją w dłoń i wręcza gigantyczny bukiet orchidei. Na bankiecie Wilhelm ponownie wszystkich zaskakuje.  Etykieta zabraniała Zofii siedzieć u szczytu stołu, przy boku męża i koronowanych głów.  Wilhelm nie ustawił jednego stołu, tylko wiele mniejszych, małżonkowie mogli zasiąść razem i z parą cesarską. Sam poprowadził Zofię do stołu i posadził po swojej prawicy. 
Gesty, wiadomo. Przecież Wilhelm dobrze wiedział że Franciszek będzie kiedyś cesarzem, może to była wyrachowana gra na zdobycie sympatii. W sumie to tylko gesty i uczynki mogą o czymś świadczyć. 


12 czerwca 1914 roku Wilhelm II odwiedza małżonków w ich rezydencji Konopiszte w Czechach. Zwiedzanie ogrodów, polowanie, rozmowy. Dwa psy cesarza poszły w szkodę zagryzając łażące po ogrodzie bażanty. W nocy dyskusje, Franciszek martwi się o przyszłość swoich dzieci...wizyta w Sarajewie jest od dawna zapowiedziana, dla arcyksięcia to jak "kronika przepowiedzianej śmierci". Cesarz proponuje iż uczyni najstarszego syna Maksymiliana księciem Lotaryngii (ktoś powie że przehandlowywał "kradzione"), równym innym władcą Rzeszy. Parę miesięcy później aliancka propaganda te nocne rozmowy w Konopiszte zmieni w spisek, dzielnie się światem, planowanie wojny. Za te parę miesięcy nie będzie już Franciszka Ferdynanda...
Poniższe zdjęcie przedstawia przywitanie cesarza  Wilhelma tego 12 czerwca 1914 roku na stacji nieopodal Konopiszte.  Widoczna na nim Zofia zginie ze swoim mężem za 16 dni. Pierwsze ofiary Wielkiej Wojny. Ich troje dzieci będą jej pierwszymi sierotami. Wilhelm II (nie sam oczywiście) przyczyni się do tego że tych ofiar i sierot będzie znacznie więcej.


Habsburgowie nie oszczędzili małżonkom upokorzenia nawet na pogrzebie. Nie dopuszczono do udziału w nim koronowanych głów. Wilhelm na pogrzeb przyjaciół chciał przyjechać jako osoba prywatna, dwór wiedeński mu na to nie pozwolił.
Znów te parę punktów dla Wilhelma. 

sobota, 23 listopada 2013

Po prostu Doktor.

Był tu swego czasu moment wylewania moich zachwytów nad Doktorem Who. Spoko nie wróci ;).
Jednak po obejrzeniu "Dnia Doktora", specjalnego odcinka na obchodzonego Abrahama serialu (u nas na Śląsku tak się nazywają 50 urodziny) nie mogłem się powstrzymywać. 
Po prostu Doktor!!!


środa, 20 listopada 2013

sobota, 16 listopada 2013

Kult Yurei

Ostatnio sporo tu japońszczyzny. Tak i jest w moich figurowych działaniach. Poszukiwania odjechanych systemów zaniosły mnie do tej gry- Bushido. Gierka ma ciekawą mechanikę, dość nie spotykaną i oczywiście znakomite figurki. Jedna z band została już  pomalowana . Oto Kult Yurei!


Czym są yurei? W japońskiej tradycji to mściwe duchy, podobnie jest w świecie gry. Kult Yurei to mroczna konspiracja skierowana przeciwko ładowi i wszystkiemu co żywe. Czarnoksiężnicy, duchy, ożywieńcy. I naprawdę nikt nie wie kto pociąga za sznurki, kto stoi za straszliwymi zbrodniami i spiskami. Jakie siły czają się w ciemności...


Na czele mojej bandy stoi czarnoksiężnik Kato-władca marionetek. Świetna figurka, pokazująca czym jest Kult. Kato ożywia marionetki, tworzy ozywieńców, zdaje się iż to on dowodzi. Jednak to jakowaś yurei szepcze mu do ucha niecne plany. Duch wyłaniający się z dymu fajki tworzy niesamowity efekt na tej figurce. Co ciekawe istnieją japońskie opowieści o przywoływaniu duchów zmarłych poprzez spalanie odpowiednich kadzideł. Dym układa się w kształt postaci zmarłego...ciekawe czym Kato nabija swoja fajeczkę...


Kolejna jest Ikiryo.


W Japonii ikiryo to nazwa dosyć ciekawego zjawiska. Czasem bywa tak że zazdrość, nienawiść tłumiona głęboko w człowieku nabiera formę dość realną, acz upiorną. Ikiryo bez wiedzy osoby w której się zrodziło nęka obiekt zazdrości czy nienawiści.  Może nawet doprowadzić do jego śmierci. Najbardziej znana tego typu opowieścią jest ta o Pani Rokujo z "Opowieści Genji". W świecie gry "Bushido" Ikiryo jest czarnoksiężnikiem. Fajnie się prezentuje z parasolką. Postanowiłem że podstawki dla Kultu będą śnieżne (nie wszystkie jeszcze są zrobione, co widać). Tak mi jakoś podrasowało pod klimat, ale w Japonii to lato raczej sprzyja spotkania z duchami. Kolory kimona Ikiryo których użyłem, według pewnej mądrej książki, są kolorami odpowiednimi dla miesiąca stycznia. 
Kolejna demoniczna niewiasta to Harionago.


Imię tej ślicznej dziewczyny po japońsku znaczy "kobieta o włosach jak haki" i jest postacią z folkloru prefektury Ehime.


Jej włosy zachowują się jak żywe, a zakończone są ostrymi hakami, które rozrywają ciała ofiar-najchętniej młodych mężczyzn. Milusia. 
Teraz zombi w japońskim stylu.


Kairai, ożywieńcy, marionetki w rekach nekromantów, skrywający swe twarze za tradycyjnymi maskami. Tutaj wieśniacy. Ich ciała noszą ślady brutalnych obrażeń, które przyniosły im śmierć.  Jest tez wojownik, samuraj czy ashigaru.


Co ciekawe nosi maskę Tengu. Poznać po nochalu. 
Najlepsza moim zdaniem figurka , z której malowania też jestem całkiem zadowolony. 
Wanyudo.


W folklorze Wanyudo to stwór, który kiedyś był człowiekiem. Możnym panem, okrutnym dla swych podanych, którzy kiedyś nie wytrzymali i go ubili. Ten jednak wraca pod postacią płonącego koła od wozu z głowa zamiast piasty (został zabity w czasie przejażdżki wozem, stąd pewnie ta forma). Podoba mi się że twórcy figurki odeszli od tradycyjnego przedstawiania Wanyudo.


Miast tego mamy naprawdę mocno pokręconego stwora. Płonące koło jest, ale wyrastają z niego oczka... Twarz mocno przypomina demona Oni, ot tak jak na tradycyjnych maskach.


Z tyłu Wanyudo prezentuje się jak obcy drapieżnik. Świetne :)

Na koniec potężny Araka.



Za życia te nieszczęsna istota była wojownikiem Oni. W Japonii oni to demoniczne postacie, ni to diabły ni to ogry, umykają europejskim klasyfikacją.


W świecie gry "Bushido" Oni wraz goblinopodobnym tałatajstwem tworzą frakcję zwana Dziką Falą (Przypływem ewentualnie)


Oni szukają walki i heroicznej śmierci. Araka był jednym z nich, chwalebnie poległ lecz został wskrzeszony przez Kato. Jako bezmyślna maszyna do zabijania. Dlatego Oni tak nienawidzą Kultu, odbiera im chwałę w śmierci. Figurka Araki jest spora i dość makabryczna. Rany, wywalone wnętrzności, ciało ostatniej  ofiary rozerwane na pól. Trochę stonowałem efekt "gore" bo nie chciałem żeby mi wyszedł krwawy ochłap. Ciekawym pomysłem jest to że Araka nie ma maski, tylko potłuczone fragmenty wielu masek. To pierwsze ożywione Oni i pewnie nie było dla niego maski.
Dużo frajdy sprawiło mi malowanie tych japońskich w stylu figurek. Na swoją kolej czeka jeszcze parę modeli z drugiej bandy-klanu Ito. Kiedyś na pewno ich przedstawię.
Na razie-ABAYO!



środa, 13 listopada 2013

Mikołaj II versus tsukumo-gami.


Obrazek w sumie jest znany i nie wiem nawet czy do dobrze czy źle że go nie widziałem wcześniej na anglojęzycznej Wiki. Trafiłem dopiero na niego w książce poświęconej japońskim duchom. To jeden z wielu japońskich rysunków z czasów wojny z Rosją. Car Mikołaj II nękany przez...no ee...okręty, działa, lokomotywę ee z nogami, ee..., o kulach. No dobra ma koszmar można powiedzieć i widzi swoje rozbite armie i floty. W koszmarze dostały nóg i tyle. Jednak ten obrazek sięga do japońskiej demonologii, zresztą jego autor Kobayashi był mocno osadzony w tradycji (nie tylko w stylu malowania). 
Te rozbite maszyny, przedmioty to tsukumo-gami, ożywione przedmioty, które nawiedzają swoich właścicieli.  W japońskiej tradycji rzeczy, szczególnie długo znajdujące się w użyciu, posiadają duszę. Jeśli po latach służby, wzgardzone lądują na śmietniku, jak wyrzut sumienia wracają ożywione do swoich dawnych panów. Z tymi wierzeniami związane są pewne rytuały, jak noworoczne oczyszczenia, czy pogrzeby lalek. 


Sprzęt z ilustracji przybył do cara ze skargą, by zobaczył jaki spotkał go los, a nuż Mikołaj nie wie jakie sromotne klęski doznają jego wojska od Japończyków. "To ja Pancernik, zostałem zniszczony przez japońską flotę. Popatrz jak teraz wyglądam" "To ja Działo popatrz jakie jestem zdemolowane, nie da się poznać czym jestem." "My też, My też".- krzyczą Słup Telegraficzny i Lokomotywa. Cóż ma powiedzieć biedny car, może tylko stara rana, wspomnienie z Japonii, zacząć ponownie boleć.
Jak tu nie kochać historii, kiedy jeszcze z opowieściami niesamowitymi można ją powiązać :)

poniedziałek, 11 listopada 2013

11.11.

Nie zestarzeją się, jak my pozostawieni na pastwę starości
Wiek ich nie utrudzi, upływające lata nie napiętnują
Przy zachodzie słońca i przy poranku
będziemy ich pamiętać.


środa, 6 listopada 2013

Warto przeczytać: Krzysztof Marcinek "Izera i Ypres. Kampania we Flandrii 1914"


Obserwując anglojęzyczny rynek wydawniczy widać już narastający "szał" przyszłorocznej setnej rocznicy wybuchu  Wielkiej Wojny. Książek wychodzi masa, o rożnej oczywiście wartości. U nas na razie cisza, choć pewnie za rok wysypie tłumaczeniami, rożnej wartości pozycji. Jednak już w tym roku doczekaliśmy się pracy rodzimego autora i to pracy znakomitej. Mowa o książce Krzysztofa Marcinka "Izera i Ypres. Kampania we Flandrii 1914". Jest to już druga jego praca o zmaganiach we Flandrii w czasie Pierwszej Wojny , pierwszą było "Passchendaele" W obu przypadkach mamy do czynienia z książkami bardzo dobrymi.   Nowa praca przedstawia zmagania na północnej części frontu zachodniego, zmitologizowane zmagania pierwszej bitwy pod Ypres, "rzeź niewiniątek" pod Langermarck -zresztą z tą mitologią autor się mierzy i jej nie ulega. Potężną zaletą wywodu Marcinka jest jego obiektywność i bogactwo źródeł i opracowań z których korzystał. Niemieckich, francuskich, brytyjskich. Język narracji jest zrozumiały i przystępny, prócz opisu zmagań poznajemy dowódców (ponownie warto zauważyć nie uleganie autora przyjętym ocenom, zwłaszcza dotyczy to marszałka  Frencha) i charakterystyki armii. Strukturę, liczebność, wyposażenie, wspomniane są rożne ciekawostki. Ot na przykład osławione belgijskie psie zaprzęgi wózków do karabinów maszynowych (swoja droga również belgijscy cywile namiętnie wykorzystywali psy do ciągnięcia wózków).


Ciekawy element książki stanowi opis zatapiania polderów. Pracę wzbogacają dobrej jakości zdjęcia, dużo map i dwie barwne ilustracje żołnierzy (Belga i Francuza, szkoda że zabrakło Niemca i Brytyjczyka). 
Bardzo dobra książka, a tych niewiele po polsku i autorstwa Polaków o Wielkiej Wojnie na zachodzie. Mam nadzieję że wkrótce doczekamy się kolejnych autorstwa Krzysztofa Marcinka. 

sobota, 2 listopada 2013

Cesarza Meiji z mściwymi duchami zmagania.


Cesarz Meiji niewątpliwe miał szczęście. Był pierwszym japońskim cesarzem, który od wieków sprawować mógł realną władzę. No dobra może nie tak od razu, bo kiedy zasiadał na tronie miał 15 lat, ale miał grono zaufanych ludzi, którzy w rządach mu pomagali. Zresztą dla niego dokonali przewrotu, obalając szogunat Takugawów. Kiedy Stany Zjednoczone, a za nimi mocarstwa europejskie rozdarły "bambusową kurtynę" za którą przez wieki chowała się Japonia, Kraj Kwitnącej Wiśni stanął na rozdrożu. Ruszył drogą nowoczesności, postępu, westernizacji. W przeciągu kilkunastu lat Japonia znosi system feudalny, odbiera ziemie możnowładcom, buduje fabryki i linie kolejowe, tworzy nowoczesną armię i flotę wojenną. Staje się poważnym graczem w Azji.  Oczywiście nie obywa się bez problemów, jak choćby osławiona rebelia Satsuma(znana z filmu "Ostatni samuraj",warto zauważyć że Japończycy nie byli naprawdę tak głupi, aby na doradców wojskowych brać Amerykanów).


 Jednak na drodze przemian i cesarskich rządów stało coś jeszcze. Siły które od dawna rzucały mroczne cienie na cesarski ród, sprowadzając nieszczęścia i niechybnie przyczyniając się do zamknięcia cesarzy w "złotej klatce". "Onryo", mściwe duchy szukające pomsty na  tych, którzy zrujnowali ich życie. Szukające pomsty na cesarskim rodzie. Zaraz, zaraz sobie powiemy, te racjonalne umysły, które pchnęły Japonię ku nowoczesności przejmowały by się zabobonami ! Nie zapominajmy że zarówno sam Meiji, jak i jego zaufani współpracownicy byli Japończykami z krwi i kości, z całym bagażem przebogatych wierzeń i mitologii. W tym przekonani iż zmarli mogą domagać się sprawiedliwości  po śmierci. W tym wypadku dwie osoby wchodziły w rachubę i ich gniew na cesarski rod należało przebłagać. Pierwszym był cesarz Sutoku, z XII wieku, epoki Heian.


Nie wdając się w meandry dworskich intryg i zwyczajów tej epoki, powiedzmy że cesarze wtedy zwykli abdykować, by szukać sensu życia jako mnisi. Przekazywali władzę swojemu synowi i niby fajnie. Jednak to tylko pozory o czym przekonał się Sutoku. Promowany na cesarza przez swego dziadka (prawdopodobnie prawdziwego ojca) zastąpił swego tatusia (który chyba nim naprawdę nie był). Dziadek umiera, tata jako głowa rodziny zaczyna robić porządki, wymusza uznanie przez Sutoku jako następce swego kolejnego syna.Ten umiera, jakoby przeklęty przez Satoku i cesarzem zostaje kolejny przybrany brat i sam trochę tego nie ogarniam ... ale ostatecznie Satoku wszczyna rebelię, przegrywa, ląduje na wygnaniu i wstępuje do zakonu. W prezencie dla swego cesarskiego brata, na znak pojednania przygotowuje misterny manuskrypt. Jednak prezent wraca do niego, ponoć nawet w szczępach. Satoku traci zmysły i do końca swych dni zamknięty w swej celi złorzeczy cesarskiej rodzinie. Po śmierci, już jako mściwe "onryo" wywołuje falę nieszczęść i katastrof. 


Cesarz Meiji zdecydowanie nie chciał by zemsta po wiekach wpłynęła na jego panowanie, dlatego nakazał wzniesienie w Kioto świątyni w celu przebłagania Satoku. 


Drugim mścicielem za grobu był książę Morinaga (XIV wiek) , syn cesarza Go-Daigo. Cesarz nie był zadowolony z roli marionetki jaka przeznaczył mu sprawujący szogunat ród Hojo. Spiskował, wszczynał bunty, w których wiernie wspierał go jego syn Morinaga. Hojo zostali pokonani, Go-Daigo odzyskał władzę a książę został szogunem. Wtedy jednak jeden z  cesarskich generałów Ashikaga, zarządzał szogunatu dla siebie. Kolejny bunt, kolejne walki, tym razem przegrywa Morinaga. Cesarz zostaje ponownie ubezwłasnowolniony, a zwycięzca zamyka księcia w lochu w górskiej jaskini. Żeby znowu zamieszać, na scena powracają Hojo, znowu walki. Marinaga staje się niewygodnym więźniem,  jeden z samurajów nowego szoguna dostaje rozkaz jego zabicia. Książę nawet związany drogo postanowił sprzedać skórę, ponoć zębami pochwycił ostrze katany oprawcy i wyrwał je z rękojeści. Na nic się to jednak zdało...


Oczywiście zemstę zaczął wymierzać już jako mściwy upiór. Niektórzy mówili nawet iż powrócił jako Tengu, jeden z japońskich demonicznych stworów. Jak w przypadku Satoku, młody, acz przezorny, cesarz Meiji postanowił zabezpieczyć swe panowanie i wzniósł na miejscu śmierci księcia świątynię.


Z jednej strony pociągi, telegraf,fabryki,  karabiny, pancerniki-nowoczesność, racjonalność. Z drugiej lęk przed demonami z przeszłości i próby (skuteczne jak się zdaje) ich przebłagania. Rewolucja Meiji miała wiele oblicz. Jak Japonia po dzień dzisiejszy. Zresztą nie tylko ona...

poniedziałek, 28 października 2013

Haka, Maorysi, Kraków.

Trafiłem na taki film...


Tak towarzysze z nowozelandzkiej piechoty powitali po raz ostatni swych poległych w Afganistanie kamratów. Troje żołnierzy, starszy szeregowy Jacinda Baker (26 lat, sanitariuszka), szeregowy Richard Harris (21 lat)  i kapral Luke Tamatea (31 lat) na swej ostatniej drodze uczczeni zostali maoryskim tańcem wojennym haka. Za każdym razem kiedy to oglądam ściska mnie za gardło, a myśli ulatują ku nowozelandzkim żołnierzom spoczywającym w polskiej ziemi. W tym Maorysom z 28. batalionu. 




To napisałem kiedyś o jednym z nich

Starszy szeregowy Wanoa był Maorysem. Ten lud polinezyjskiego pochodzenia zamieszkiwał Nową Zelandię nim przybyli tam Europejczycy. Do dziś znani są z swej waleczności, o której mogli się przekonać Pakeha (tam Maorysi nazywają "nie swoich")w XIX wieku tocząc z nimi wojny. Nowozelandzka drużyna rugby przed każdym meczem, wzbudza w przeciwnikach strach maoryskim tańcem wojennym "haka". Gdy wybuchła II Wojna Światowa cześć przywódców maoryskich uznała,  iż zaangażowanie ich ludu (oficjalnie uznawanego za podanych Korony Brytyjskiej od 1840 roku, jednak przez lata narosło wiele problemów, zwłaszcza w kwestii własności ziemi, które przerodziły się nawet w wojny) w walkę poprawi ich pozycję w Nowej Zelandii. Jeden z nich powiedział nawet: " Jesteśmy jednym domem. Jeśli nasi bracia Pakeha upadną, my upadniemy wraz z nimi. Czy będziemy mogli trzymać podniesione wysoko głowy, kiedy zakończą się zmagania i zapytają nas: gdzie byliście kiedy Nowa Zelandia toczyła wojnę?" Stad narodził się pomysł stworzenia maoryskiego batalionu, na który przystał rząd i w którego szeregi zgłaszali się maoryscy ochotnicy. 
Wśród nich Renata Matengaroa Wanoa, w cywilu kierowca ciężarówki. 
Batalion swój chrzest bojowy przeszedł w Grecji i na Krecie. Najbardziej zażarte walki Maorysi toczyli właśnie na Krecie, gdzie między innymi  wiedli atak na bagnety na "42 ulicy", drodze nieopodal  Zatoki Sauda. W walce wręcz zabili ponoć 80 Niemców. Ewakuowali sie z Krety do Egiptu.
Wśród ewakuowanych nie było starszego szeregowca Wanoa (choć jest to tyko moje przypuszczenie, oparte na liczbach, w Grecji i na Krecie batalion poniósł największe w w czasie wojny straty w jeńcach, Wanoa mógł zostać wzięty później do niewoli na przykład w Afryce Północnej). Był pośród 161 wziętych do niewoli. 84 Maorysów zginęło. 
Renata Matengaroa Wanoa zmarł 23 kwietnia 1944 roku w Stalagu 344. Miał wtedy 26 lat. Prócz niego na krakowskim cmentarzu spoczywa jeszcze dwóch Maorysów.