Mokra, oślizła maź wciskająca się w buty, ubranie, oblepiająca twarze, dłonie, broń i ekwipunek. Pochłaniająca martwych i żywych. Błoto było nieodłącznym towarzyszem żołnierzy w okopach Wielkiej Wojny.
Wkrótce też na księgarskich półkach zagości książka o takim tytule, pierwsza część powieściowego cyklu Michała Gołkowskiego "Stalowe szczury". Wkrótce myślę pojawi się więcej szczegółów tej ciekawie niezapowiadającej się pozycji wydawnictwa "Fabryka Słów". Na razie mały zwiastun.
Parę minut temu skończył się ostatni odcinek mini serii "Dzwony wojny" ("Passing Bells"). Przez dwa ostatnie dni TVP (koproducent serialu) zafundowała nam maraton z Wielką Wojną. Nie będę ukrywać że wyczekiwałem tej produkcji. Z kilu przyczyn, ot choćby dlatego że bardzo zazdrościłem polskim rekonstruktorom udziału w niej i przeogromnie byłem ciekaw jak temat zostanie przedstawiony.
W sumie powinienem napisać iż niestety rozczarowanie. Muszę jednak oddać sprawiedliwość-to nie był serial dla takiego zgreda jak ja. Twórcy, przynajmniej brytyjscy, wyraźnie mówili że jest to serial dla młodzieży. Dlatego na przykład nie zobaczymy na ekranie ani jednej kropli krwi. Pewnie też dlatego twórcy chcieli pokazać jak najwięcej o wojnie, nie do końca przejmując się wiernością historycznym realiom. Tyle że uproszczenie mocno dotknęło samych głównych bohaterów. Prócz kilku wyjątków, oni, ich rodziny, mówią frazesami. Strasznie to wszystko górnolotne i jakieś takie nieprawdziwe. Matki boja się o synów, ojcowie jacyś zrezygnowani i totalnie nie patriarchalni. Nie poznajemy motywów młodzieńców by iść na ochotników, ot ma być wojna (z gazety obie rodziny wróżą jej wybuch i przebieg, na przykład atak przez Belgię, wszystko tuż po ultimatum wobec Serbii). Pojawiają się ich towarzysze, giną, a my nawet nie zapamiętujemy ich imion , bo wszyscy młodzi chłopcy wyglądają praktycznie tak samo. I tak szybko, przez 5 odcinków, kliszami przelatujemy przez Wielką Wojnę. Problemem jest chyba chęć pokazania jak najwięcej i gazy, i Somma i jeńcy i dezerterzy i szok. I wojna jest bez sensu. Sens ma tylko dla polskiej pielęgniarki, bo Polska odzyska dzięki niej wolność (miły ten wątek polski, zwłaszcza z rentgenowskimi ambulansami Marii Skłodowskiej, choć nasza rodaczka w czasie w filmie nie wykona żadnego prześwietlenia). Szkoda, bo zmarnowano bohaterów tego serialu. Nie jestem jednak celowym odbiorcą serialu, nie będę więc więcej zrzędził.
No dobra, tylko jedna rzecz (z wielu do czepiania). Niemiecki bohater służy w 630 pułku. Rozumiem że zdecydowano się na fikcyjne jednostki (fikcyjny jest też pułk brytyjskiego bohatera), ale na Boga, 630! Przez całą wojnę Niemcy doszli do 364 pułków piechoty, 179 rezerwy i 123 Landwehry. Gdyby w 1914 mieli 630. pułków naprawdę byli by w domu nim spadły by jesienne liście.
Acha, tytuł oryginału nawiązuje do pierwszego wersu wiersza Wilfreda Owena "Anthem for Doomed Youth", który pojawia się na końcu ostatniego odcinka. Trafność polskiego tytułu każdy oceni sobie sam.
Uciekam w przeszłość, nawet przy takiej okazji jak dziś...
"W ogrodach i na polach brniemy w powodzi szumnej zwiędłych, pożółkłych liści...Żegnamy się z nimi na zawsze ;bo choć na wiosnę znowu się zazielenią drzewa, inne to już będą liście, a zresztą nie każdemu dane dożyć wiosny... Te stosy liści zżółkłych, ścielących się pokotem po ziemi, są dla nas mieszczuchów symbolem tych pokosów Śmierci, która tragicznie bujne zbiera żniwo tego roku na polach Polski, Belgii i Francji. Miljony czaszek ludzkich zasieje Śmierć po ziemiach bliskich i dalekich-jakież zasiewy zejdą na wiosnę z tych krwawych, ludzkich ziaren?" Kurier Lwowski, 1 listopad 1914.
No i ostatni moja banda do Malifaux. Tym razem w klimatach azjatyckich, Dziesięć Gromów. Lubię malować figurki w takowym, swego czasu pokazywałem tu moje bandy do Bushido. Dziesięć Gromów to taki miks chińszczyzny z elementami japońskimi. Ładnie wpisujący się w świat gry. Malifaux to jednak western (tyle że poza naszym światem) więc Chińczycy pasują. I tacy bardziej tradycyjni jak ci na fotach i tacy jak inna możliwa grupa-robotnicy kolejowi.
Z takim towarzystwem można zrobić potyczki w takim klimacie :)
Moje "wojowanie" ostatnimi czasy jest nieco ograniczone. Sprawy rodzinne trzymają mnie blisko domu, udało się jednak wyrwać na parę, jednodniowych wypadów w przeszłość.
Po pełnym imprez związanych z Powstaniem Styczniowym ubiegłym roku, nastał czas posuchy. Dlatego impreza w odległym Ochędzynie, ucieszyła mnie i kamratów z 9.Roty. Dobrze było przewietrzyć carskie mundury, spotkać naszych "stałych" powstańczych przeciwników i wcielić się w czarne charaktery. To wyszło nam znakomicie, jak zwykle zresztą. Sama impreza była dobrze przygotowana, a rekonstrukcja długa i pełna "stałych" elementów. Które jednak bawią carskich sołdatów zawsze:). Całość zobaczyć można tu:
Ponownie w carskim mundurze, tyle że już w czasie Wielkiej Wojny przyszło mi stawać dwakroć. Pierwszy raz w pięknych okolicznościach pod nowotarskiej Klikuszowej. Nie ma to jak bita z widokiem na ośnieżone Tatry:). Sama rekonstrukcja nawiązywała do wydarzeń 1914 roku, które wprawdzie miały miejsce dziesiątki kilometrów od Klikuszowej, sama miejscowość była jednak z nimi związana. Wokół Klikuszowej koncentrowały się wojska austro-węgierskie do uderzenia na Rosjan i bitwy limanowskiej. Sama rekonstrukcja była tyć za szybka ;). Jednak wrażenie z siedzenia w okopie szarpanym eksplozjami i zasypywanym szczątkami zasieków-bezcenne (w rzeczywistości byłbym już pewnie w stanie szoku pola walki). Wartością sama sobie jest towarzystwo starych i nowych znajomych. Acha, no i pierwsze "spalenie słońcem" w tym roku. Rosyjskie czapki maja potężną wadę-mały daszek (za to szeroki otok ma zalety kiedy sypie się na ciebie ziemia z wybuchów).
Drugi raz na krakowskim Forcie Batowice, który wcielił się na czas rekonstrukcji w twierdze Przemyśl. Ładny, dynamiczny film z imprezy do zobaczenia poniżej.
Malowanie figurek do bitewniaków od dawna jest jednym z moich sposobów odreagowania rzeczywistości. Więcej maluje niż gram, mimo że szukam sobie jakiś ciekawych systemów także pod kątem zasad. Najważniejsze jednak są figurki, im bardziej w mojej zwichrowanej estetyce lub klimacie tym lepiej. Od dawna spoglądałem na system Malifaux, niedawno jednak się na niego zdecydowałem. Ciekawe zasady (karty pokerowe zamiast kostek), a przede wszystkim niesamowity klimat. Melanż Dzikiego Zachodu, steampunka, gotyckiej opowieści, czarnej magii. Co za tym idzie piękne figurki. w poprzedniej wersji gry wykonane z metalu, w nowej plastikowe. To mnie początkowo odstręczało, w moim małym móżdżku cena figurki przekładała się na jej ciężar. A tu takie plastikowe chucherka. Przełamałem się jednak, oczarowany wzorami i nie żałuje. Tak wdzięcznych figurek do malowania jeszcze nie miałem. Dziwnie to brzmi ale farba i pędzelki po prostu je kochają. Przyjemność malowania. Żeby nie było za słodko, koszmarem czasem jest wcześniejsze sklejenie modeli.
Na chwile obecną mam pomalowane trzy bandy. Pierwsza to klimatyczna meksykańska rodzinka Ortegów.
Westernowy klimat, świetne pozy, szczypta steampunka. Po przeciwnej stronie estetyki Malifaux banda Nienarodzonych wiedziona przez Pandorę.
W klimacie szpitalno-zombistycznym gromadka doktorka McMourninga.
Na swoją kolej pod pędzel czeka Dziesięć Gromów, by wnieść powiew orientu.